Wiersze o Warszawie

Moje ulubione warszawskie wiersze

Sen o Warszawie / Marek Gaszyński
Piosenka o mojej Warszawie / Albert Harris
Alarm / Słonimski Antoni
Barbakan warszawski / Wierzyński Kazimierz
Piosenka do Warszawy / Liebert Jerzy
Śpiew murów / Gajcy Tadeusz
Wiersz dla Warszawy / Lechoń Jan
Zamiejskie ogrody / Liebert Jerzy
Kiedy rano jadę osiemnastką, H. Kołaczkowska
Warszawa da się lubić
Marsz Mokotowa
Pójdę na Stare Miasto
Lepiej nie pytaj
Sen o Warszawie / Marek Gaszyński

Mam tak samo jak Ty
Miasto moje a w nim
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni
Zostawiłem tam kolorowe sny

Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam gdzie moje sny
I warszawskie kolorowe dni

Gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt
Już dziś wyruszaj ze mną tam
Zobaczysz jak przywita pięknie nas
Warszawski dzień

Gdybyś ujrzeć chciał…

tekst Marek Gaszyński, śpiewał Czesław Niemen

Piosenka o mojej Warszawie / Albert Harris

Jak uśmiech dziewczyny kochanej,
jak wiosny budzącej się wiew,
jak świergot jaskółek nad ranem,
młodzieńcze uczucia nieznane,
jak rosa błyszcząca na trawie,
miłości rodzącej się zew,
tak serce raduje piosenki tej śpiew
piosenki o mojej Warszawie…

Warszawo, ty moja Warszawo!
Tyś treścią mych marzeń i snów,
radosnych przechodniów twych lawą,
ulicznym rozgwarem i wrzawą,
Ty wołasz mnie, wołasz stęskniona
upojnych piosenek i słów.
Jak bardzo dziś pragnę zobaczyć Cię znów,
o moja Warszawo wyśniona…

Jak pragnąłbym krokiem beztroskim
przemierzyć przestrzeni Twej szmat,
bez celu się przejść Marszałkowską,
na Wisłę popatrzeć się z mostu,
dziewiątką pojechać w Aleje,
Krakowskim się przejść w Nowy Świat,
i ujrzeć jak dawniej, za młodych mych lat,
jak do mnie Warszawo się śmiejesz…

Ja wiem, żeś Ty dzisiaj nie taka,
że krwawe przeżywasz dziś dni,
że rozpacz, że ból Cię przygniata,
że muszę nad Tobą zapłakać…
Lecz taką, jak żyjesz w pamięci
przywrócę ofiarą mej krwi,
i wierz mi Warszawo, prócz piosnki i łzy
jam gotów Ci życie poświęcić…
Albert Harris
Alarm / Słonimski Antoni

„UWAGA! Uwaga! Przeszedł!
Koma trzy!”

Ktoś biegnie po schodach.
Trzasnęły gdzieś drzwi.

Ze zgiełku i wrzawy
Dźwięk jeden wybucha rośnie,
Kołuje jękliwie,

Głos syren – w oktawy
Opada – i wznosi się jęk:

„Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!”

I cisza
Gdzieś z góry

Brzęczy, brzęczy, szumi i drży.
I pękł

Głucho w głąb
Raz, dwa, trzy,

Seria bomb.

To gdzieś dalej. nie ma obawy.
Pewnie Praga.

A teraz bliżej, jeszcze bliżej.
Tuż, tuż.

Krzyk jak strzęp krwawy.
I cisza, cisza, która się wzmaga.

„Uwaga! Uwaga!
Odwołuję alarm dla miasta Warszawy!”

Nie, tego alarmu nikt już nie odwoła.
ten alarm trwa.

Wyjcie, syreny!
Bijcie, werble, płaczcie, dzwony kościołów!

Niech gra
Orkiestra marsza spod Wagram,
Spod Jeny.

Chwyćcie ten jęk, regimenty,
Bataliony – armaty i tanki,
niech buchnie,

Niech trwa
W płomieniu świętym „Marsylianki”!

Kiedy w południe ludzie wychodzą z kościoła
Kiedy po niebie wiatr obłoki gna,

Kiedy na Paryż ciemny spada sen,

Któż mi tak ciągle nasłuchiwać każe?
Któż to mnie budzi i woła?

Słyszę szum nocnych nalotów.
Płyną nad miastem. To nie samoloty.

Płyną zburzone kościoły,
Ogrody zmienione w cmentarze,

Ruiny, gruzy, zwaliska,
Ulice i domy znajome z dziecinnych lat,

Traugutta i Świętokrzyska,
Niecała i Nowy Świat.

I płynie miasto na skrzydłach sławy,
I spada kamieniem na serce. Do dna.

Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy.
Niech trwa!

Barbakan warszawski / Wierzyński Kazimierz

Sławie imienia Stejana Starzynskiego,
budowniczego i obrońcy Warszawy,
bohatera wojny z Niemcami

Jeśliście mnie zbudzili, wydarli spod cegły

I z tych krużganków patrzeć przed siebie kazali,

Rozsuńcie jeszcze ściany, chcę bardziej rozległy

Ogarniać z baszty widok; za mury i dalej

Z brzegów stromych spozierać; za wiślane łęgi,

Za lasy i piaszczyska, w równinę szeroką,

Lecieć tędy jak ongi strażujące oko

Leciało z górnych blanków i po widnokręgi

Opasać, co jest moje…

Wiało stąd Mazowszem,

Szumiały tłuste pszczoły i olszyste drzewa,

Na polanach trawiastych wiatr trząsł głuchym owsem,

Pieniły się stokłosy i szorstka kostrzewa,

A zimą między sosny, w ośnieżoną zieleń

Wchodził, cicho stąpając, czarodziejski jeleń

I z rogów złotych ogniem wigilijnym świecił.

Pamiętam tę urodę. Cicho biegły rzeki,

Dziś jeszcze senna fala na tym brzegu pluszcze;

Lecz w korzeniach drżał pomruk, szedł gowor daleki,

Piorun w dęby uderzał, paliły się puszcze:

Łuny stały na czatach. Wiatr pożary niecił.

Poszedł wtedy rozcinać mieczem wiek po wieku,

Kto spać w tym kraju kładł się z otwartą powieką:

Chrobry mierzył Południe, Północ – Krzywousty,

Na podzwonne, na smutny pogrzeb Jagiellonów

Batory z dział bić kazał do cerkiewnych dzwonów –

A naród gnał już, jęczał saniami w zapusty

I na równinie tłumnym zakręcał kuligiem,

Konie rwały po śniegu ognistym wyścigiem,

Smoła w pędzie płonęła i z biczów trzaskali!

Aż wiatr pogasił światła, na głowni siadł pustej

I wszystkie drogi przysuł zawieją.

Co dalej?

Rozsuńcie jeszcze ściany. Patrzeć mi kazali.

I oczy wytężałem czerwone. Lecz bladły.

I przepatrzeć tę ciemność pragnąłem. Daremnie!

Zerwały się kamienie nad sercem, upadły,

Gruz pękał na fortecy i sypał się we mnie,

Trzeszczały krokwie stare, rozpełzło się próchno,

Słyszałem, jak most runął, strzelnice jak głuchną,

Jak miecz rycerze łamią, odchodzą bezsłowni.

…Puchacz usiadł na dachu i błyskał z czatowni.

Lepiej było zejść niżej, skryć się, zapaść na dnie,

Ruiny zgruchotane roztrącić bezładnie,

Zakopać się w piwnicach, w duchocie, pod ziemią,

Mchem się powlec i żywcem zamurować w mury:

Baszty w ścianach zastygły kominem do góry,

Na spodzie puste fosy, długie trumny, drzemią.

Tu w dole nic nie słychać: czasem tupot nagły

Po ulicach przeleci, odbije się głucho,

To pewnie lud powstaje, ma nóż za pazuchą

I dźga nim zdrajców. Słyszysz? – tłumy ich dopadły

I Kossakowskich w nocy łbem po bruku wloką.

To stąpa zemsta.

– Słyszę, oddycham głęboko.

Aż odszedł król ostatni.

Nad kopcem mych gruzów

Sępy leciały krzycząc, że miasto wyjedzą

I ciągnęły za wojskiem cesarza Francuzów,

l ziemie stratowane obsiadały miedzą

Szpalerami szkieletów, ptaki trupożerce,

Jadły mózg z ciepłych czaszek, gryzły martwe serce.

A jednak ktoś mnie budził. Ktoś tu biegł pod wieczór

W mundurze Nowym Światem; w noc po Starym Mieście

Lud ciągnął pod Arsenał. Ktoś mię wtedy przeczuł,

Dosłyszał w grudach ziemię po cichym szeleście,

Jak sypie się ocknięta i w głąb się obsuwa,

Sto razy pognębiona, kopytem rozbita,

Pije krew rozlewaną i na grobach czuwa.

Okrutna rosa schnie już i nowa krew świta.

Szopen jechał na koncert, a Julo do Sally

Na podróżnym tłumoku pisał pożegnanie:

„Ojczyzno miła, żegnaj!” – i długo płakali,

Gdy w kwietniu krzykiem wiosny wybuchły łganie

I gdy w liściach wrześniowych, na wiorstach szesnastu,

Paskiewicz tłumem zaległ, wybił oczy miastu

I kraj cały w ślepocie pogrążył, poszarpał,

Kibitkami rozdzwonił, wywieszał na szkarpach.

Nie płaczcie, matki-wdowy, teraz ani później,

Ile razy was listem przestraszą podróżni,

Ile razy nadzieję straconą przywiozą,

Z Lipska książki tajemne i pisma z Paryża:

Jeszcze tej ziemi cierpieć, otrząsać się grozą

W kościele Karmelitów i klękać u krzyża.

Poecie to wyśpiewać, niech kocha i bluźni.

Bo czy ją świat usłyszy? Wciąż natęża słuchów,

Przez sen krzyknęła znowu: ze strzelby łatanej,

Na podmokłych ostępach, z podlaskich wydmuchów

W kozacki pułk celuje, do papachy ruskiej,

Postrzały leczy błotem, pajęczyną rany,

I krzyczy do Europy chłopstwo księdza Brzóski.

Aż krzyk się zmienił w szepty, a szept – w zamyślenie,

Zamysły – w gniew palący i poszły kurendą

Wokół, po całym kraju i krążyć tak będą,

Spowiadać się z sekretów, wywoływać cienie,

Krzyże w lasach listowiem owijać tajemnie,

Serce szczepić do buntu, ćwiczyć do ostatka,

W każdy wieczór wspominać będzie każda matka:

Podjudzaj dumę, ziemio – już nienadaremnie!

Bo wyjdzie z twoich czadów, od guseł odwyknie,

W zecerni się zaczai, w robotniczych czcionkach,

Rozda broń, zwoła wojsko i potem, gdy krzyknie

I mundury posieje na krakowskich łąkach,

A żołnierzom iść każe wszystkiemu na przekór,

Nie cofaj się bezwolna, nie ujdziesz tym rękom,

Tej sile, którą wezwał i mieczom, co przekuł!

Nie odda cię za piękność królewskim Łazienkom

Ani chłopom za biedę, ani panom za nic,

Zwalone ściany dźwignie, słup wbije u granic,

Opornych będzie karał, a odór piwniczny

Powiewem swego płaszcza rozpędzi daleko

I powietrze wolności przywoła tragicznej,

By z otwartą umierać i żyć tu powieką.

Podniósł nas. Czuję w głębi ruch mojego muru,

Dźwignięte ściany rosną, piwnice otwarto,

Kto woła mnie, bym wstawał i bym piął się górą,

Zaciskał pas kamienny i świecił tu watą.

Czuję, jak gruz się kruszy, odpada spod cegły.

Widzę miasto i wolność.

Patrzcie ze mną dalej,
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozsuńcie jeszcze ściany. Chcę bardziej rozległy

Ogarniać z baszty widok.

Tak mi tu kazali.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pisałem to rok temu.

Dziś, gdy szukam rymu,

Co przyszłość miał tym murom wywróżyć obronnym,

Nie mogę słowa znaleźć, czuję zapach dymu,

Gruz pod stopą i w dźwięku się gubię podzwonnym,

Ach, jak innym niż echo w tych wierszach użyte,

Echo dział, armat króla, Batorowej sławy –

Dziś, gdy piórem dotykam się ruin Warszawy,

Nie przyszłość jej mam w oczach, lecz grobową płytę.

Ten poemat miał rozwiać mrok na horyzoncie,

By z barbakanu Prusy było widać nasze,

Jak patrol na północnym posuwać się froncie,

Brać ziemie aż do morza i ustawiać straże,

Potem na Wschód miał krzyknąć, bo Rzeczpospolita

Przecieka tam przez palce, jak woda ze sita,

Na Wschód, za śliską przełęcz, gdzie siadłszy okrakiem

Jedziesz w przepaść z Maryją i święconym znakiem,

A w stepach grają czajki, wiatr bodiaki pędzi,

Dziki wiatr na Jagiełłów bezludnej krawędzi.

Nie dla pustej to wszystko miał mówić przechwały

Ani by naród w pysze doskonalić próżnej,

Lecz aby stanął lud mój podobny do skały

I nie wlókł się po wiekach w niewoli podróżnej,

Kaleka przetrącony, co wyciąga ręce

Do możnych tego świata jak po kęs jałmużny,

Po wolność utraconą! Nie, już nigdy więcej!

Słowa te miały rosnąć jak mur odnowiony,

Obronny i zdobywczy, widny z każdej strony,

A barbakan miał bramy otworzyć forteczne,

Bramy na świat – i wolne już po wieki wieczne

Dać Polsce wrota Rzymu.

Tak myślałem i śniłem…

Dziś gdy szukam rymu,

By pod szerokim łukiem tej wolnej przenośni

Ustawić posąg kraju, jak mu wola boża

Łacinę polską wargą kazała najgłośniej

W Północ ze Śródziemnego rozpowszechniać Morza;

Gdy myślę, by z marmurów ponad muskuł mocy

Wydobyć lot anielski i wzbić go wysoko

Kręgiem, który nad Polską wpisali prorocy

I taki kościół u nas zbudować opoką,

Niezmożoną przez piekło…

Dziś gdy szukam rymu

I gdy patrzę przed siebie, dokoła lub górą,

Zewsząd groza pod chwiejne stacza mi się pióro,

Naród, zamiast na szczycie, znowu widzę na dnie,

Kurz wojny gryzie w oczy, opada bezwładnie

Na stargane chorągwie, na bezczestne czoła –

Dziś gdy patrzę przed siebie i szukam dokoła,

Jakim zniszczenie nasze przyrównywać dziełom,

Z Rzymu po całej Polsce widzę Colosseum.

Ach, bo pognali znowu saniami w zapusty

I po równinie tłumnym jechali kuligiem,

Konie rwały po śniegu ognistym wyścigiem,

Smoła w pędzie płonęła i biczem trzaskali…

Z wielkości samotniczej dźwięk pozostał pusty

I groby wśród jałowców.

Co dalej, co dalej?!

Jedno nam ocalało przestrogą okrutną,

Że wolność jest w tym kraju więcej niż tragiczna,

Że bić się o nią trzeba jak żołnierz o Kutno,

Gdzie krwią spłynęła każda wierzba okoliczna,

Jak o Lwów, jak o Modlin; jak o każde miasto

Nad naszą się dywizją biła jedenastą

Pallas-Atene, bóstwo męstwa i rozumu…

Bo bił się żołnierz chrobry, padał chłop przy chłopie,

(Śród nas dziś o tym głucho i milczą w Europie),

Z bagnetem szedł po nocy, gdy spało żelastwo

I gdy czołgi czekały, aż zrobi się jasno,

Bagnetem szuka serca w niemieckim mundurze,

W lasach płoszył je szturmem, kłuł przez serce w ziemię

I tak ją krwią polewał piechur po piechurze,

Baterie tak wołały, tak dzwoniło strzemię,

Wiedzione przez boginię męstwa i rozumu…

Gdy zgaśnie czas wojenny, gdy ziemia odkwitnie,

Tłuste pszczoły gdy wzlecą z lipowego szumu,

A w polach malowanych srebrnie i błękitnie

Znowu śród sianokosów polska wieś spokojna,

Jak buko liczny siądzie na Mazowszu motyl –

Uwierzcie, czas ten będzie tak groźny jak wojna,

Lwy niech się wtedy lęgną u morskich Termopil,

Lwy w jamach Westerplatte! Z warszawskich katakumb

I z tych ścian pełnych dzisiaj bilijnego płaczu

Drabinę niebotyczną wyprowadzi Jakub

I najtrudniejsze gwiazdy nam przyszłość wyznaczą,

A naród, cały naród, jak sięgnąć daleko

Dzień i noc patrzeć musi otwartą powieką

W źrenicę przeznaczenia, w Rzym na Wielkiej Wiśle.

Muzo dziejów! Myślałem tak i dziś tak myślę.

A zapytacie, z czego wziąć siłę i wznosić

Po nie wiadomo który raz poczęte dzieło,

Czy śmierci nie za mało, katakumb nie dosyć,

Gdy tyle ognia zgasło, tyle krwi spłynęło,

Z czego ludzi budować, gdy okrutne cięcie

Po twarzy i po dziejach przeszło znów jak skaza,

Powiadam wam – jest jedno na wszystko zaklęcie

I jedna nieprzebyta jest przed nami kolej,

Czy to kogo upaja, czy to kogo boli:

Z żelaza muszą powstać Polacy, z żelaza.

Kask nad czołem geniuszu i włócznia przy boku –

Taki posąg narodu powstanie, Pallado,

Nad miastami w ruinach i nad losem w mroku,

Nad nie uśpioną nigdy w tym kraju zagładą.

Miecze błysną i sława, nasz arsenał dumny,

Plac opromienia, zamek, katedralne ściany,

Króla, co w przeszłość patrzy z wyniosłej kolumny

I lud, co znaku czeka na murach zebrany.

I wtedy niech się Boży sąd nad nami stanie

I wyrok z gwiazd niech spada zaświatowym szumem:

Wyjdźcie wiekom naprzeciw przez most w barbakanie

Świecić włócznią i czołem, męstwem i rozumem.

Piosenka do Warszawy / Liebert Jerzy

Warszawo! Ach, któryż to raz
Od murów twoich biegiem precz –
W oddali nikł Zygmunta miecz.
Zamek królewski. Nowy Zjazd…

Po wszystkie czasy klnąc twój bruk,
Twój blichtr i szyk, twój gorzki chleb,
Zmykałem stąd, zachodząc w łeb –
Jakżem choć dzień wytrzymać mógł!

A później – przez Kierbedzia most.
Warszawo! Powracałem znów,
Nieśmiały, pełen tkliwych słów
I jakże czuły na twój głos…

Znajdźcież mi drugi taki gród –
Ten smętny czar, ten senny tłum,
Górnych i durnych pełen dum.
Niezłomnych wad, zabawnych cnót…

Znajdźcież mi drugi taki kąt,
Co tak sam w sobie – z siebie rad,
Ani ogląda się na świat
I mówcie – jakże biec mi stąd?

Coś solą w oku naszych miast.
Warszawo! Kocham nóg twych rytm,
Twój spleen. twój lombardowy kwit,
Co oko piekł niejeden raz…

Twój akcent w uszach moich brzmi
I mimo klątw, krakowskich gróźb –
Kocham twe cuś, i twoje ktuś
I czarujące zawsze ji…

Tu wschodzi laur. zakwita mirt.
Echem rozbrzmiewa wzdłuż i wszerz –
Lechonia żart. Tuwima wiersz
I Boya-mędrca z muzą flirt…

Ani tu Zachód, ani Wschód –
Coś tak, jak gdybyś stanął w drzwiach
Tu krewnych mam – rodzinka, ach!
Forsytow naszych wdzięczny ród…

Tu snobów, czytelniku, wierz.
Królestwo! – o tym wiem coś sam
Pewnego dygnitarza znam
I fabrykanta cukrów też…

Bóg z nimi! Gwiazda twoja trwa
Jasna pośród rodzimych sfer –
Gdzieś jakiś widok jakiś skwer
Jakaś znad Wisły wiotka mgła…

Uliczki wylot pomnik plac
Gdzieś jakiś dom gdzieś jakiś róg.
Na którym dzień bym marzyć mógł.
Czuły – pod bystrym okiem władz…

Ty myśli naszych, naszych serc.
Przeczuwasz dzieje, umiesz treść –
Listopad wesz.. majową wieść!
I duszno tu, tak prawdę rzec…

To pewne – me ma w tobie zdrad,
Ty w oczy nasze patrzysz wprost.
A bruk twój wydać może glos,
Na dźwięk którego Norwid bladł…

O. miasto pierwszych moich łez.
Bladziutkich uczuć – słodkich drzazg,
Amelstwa mego. Bożych łask
I pierwszych burz i pierwszych klęsk!

Warszawo! Twój dziś słyszę głos.
Gdy z szumem biegnie, rośnie wiew
Pośród huculskich wzgórz i drzew,
Dokąd mnie. nie chcąc, zagnał los…

Śpiew murów / Gajcy Tadeusz

Nocą, gdy miasto odpłynie w sen trzeci,
a niebo czarną przewiąże się chmurą,
wstań bezszelestnie, jak czynią to dzieci,
i konchę ucha t a k przyłóż do murów.

Zaledwie westchniesz, a już cię doleci
z samego dołu pięter klawiaturą
w szumach i szmerach skłębionej zamieci
minionych istnień bolesny głos chóru.

„Bluszczem głosów spod ruin i zgliszcz
pniemy się nocą na dachy i sen,
tobie, Warszawo, w snach naszych śnisz,
nucąc wrześniami żałobny nasz tren.”

– Biegłam rankiem po chleb do piekarni
(a chleba dotąd czekają tam w domu),
a ja leżę z koszykiem bezradnie,
tuż za rogiem, nie znana nikomu…

– Właśnie ręką chwytałem za granat,
żeby czołgi przywitać nim celnie,
ziemia była spękana, zorana –
nagle świat mi się zaćmił śmiertelnie…

– Myśmy obie wyniosły na noszach,
jeszcze kocem okryły mu nogi,
bo krzyczeli dokoła, że pożar…

Ja na świstku pisałam: „Mój drogi…”

„Bluszczem głosów spod ruin i zgliszcz
pniemy się nocą na dachy i sen,
tobie, Warszawo, w snach naszych śnisz,
nucąc wrześniami żałobny nasz tren.”

Słuchaj tych głosów żałosnych żarliwie,
nim brzask poranny uciszy je w niebie
i nowe miasto w napiętej cięciwie
dni tryumfalnych na nowo pogrzebie.

Słuchaj tych głosów, bo po to szczęśliwie
ocalon został w tragicznej potrzebie,
byś chleb powszedni łamał sprawiedliwiej
i żył za tamtych i za siebie lepiej.
*
Jak nie kochać strzaskanych tych murów,
tego miasta, co nocą odpływa,
kiedy obie z greckiego marmuru –
i umarła Warszawa, i żywa.

Wiersz dla Warszawy / Lechoń Jan

Kiedy śnieg cicho prószył zimową pogodą
I smutnie nad dachami gasło słońce krwawe,
Z pomnika wzniesionego za najeźdźcy zgodą,
Mickiewicz zamyślony patrzał na Warszawę.

Owiany zimnym wiatrem, wiejącym od Wisły,
Wonią liści zeschniętych i trupiego gnicia,
Przenikał wszystkich ludzi najskrytsze zamysły
I mury, których nigdy nie widział za życia.

Patrząc w Zamku królewską, potrzaskaną głowę,
W kościotrupy kościołów jak potworne sztolnie,
Mierzył to, co zrobiło Herculanum nowe,
Które na śmierć męczeńską poszło dobrowolnie.

Ujrzał łunę nad miastem i więzienne kraty,
Okrucieństwa nie znane ludzkiej wyobraźni
I słyszał, kiedy cichły moskiewskie armaty,
Ażeby swym milczeniem dopomóc tej kaźni.

I jako Bóg w dzień Sądu mieczem Archanioła,
Wodząc wieszcza swą ręką na lewo i prawo,
Oddzielił tych, co milcząc nie ugięli czoła,
Od tych, co są narodu skorupą plugawą.

I wtedy w sercu z brązu zadrgał wielki temat,
Którego nikt poza nim godnie nie wypowie
I w tym wichrze od Wisły rozpoczął poemat:
„Warszawo wiecznie wolna, Ty jesteś jak zdrowie”.
Zamiejskie ogrody / Liebert Jerzy
^ top

Z dala od ulic gwarnych, świątyń, żaru, wrzawy,
Otulone murkami, pod stopą Warszawy.
Śpią ciche, zamiejskie ogrody.

Nad miastem jest kurz wielki i dymy gorące.
W ogrodach drzewa świeże i spokojne słońce.
Pachnące półmroki i chłody.

W porę dnia. gdy już biegać nic daje znużenie.
Upał, jak kwiat podcięty, upada na ziemię.
Ulice i place wyludnia.

Tułaj, pod baldachimem z gałązek i nieba.
Z myślą, że mi już kochać i szaleć nie trzeba.
Zasypiam w gorące południa.

 

Kiedy rano jadę osiemnastką, H. Kołaczkowska

chociaż ciasno, chociaż tłok,
patrzę na kochane moje miasto,
które mnie zadziwia co krok.
Bo tu Marszałkowska i Trasą W—Z,
Krakowskie Przedmieście
i tunel, i wnet…

Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wista płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom,
z godziny na godzinę.
Autobusy czerwienią migają,
zaglądają do okien tramwajom.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas
w Warszawie, najmilszym z miast.

Gdy po pracy z Pragi wracam pieszo,
mijam domów nowych rząd
i nad brzegiem staję, by nie śpiesząc
na stolicę popatrzeć stąd.
Bo tam Stare Miasto podnosi się już,
różowy Mariensztat
uśmiecha się tuż…

Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wista płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom,
z godziny na godzinę.
A po Wiśle kajaki pływają,
robotnicy po pracy śpiewają.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas
w Warszawie, najmilszym z miast.

A w niedzielę kiedy dzień się chyli,
widzę z mostu świateł blask,
gdy w dalekich oknach, w jednej chwili,
noc zapala tysiące gwiazd.
I patrzę na wodę, latarnie w niej drżą,
i śpiewam dziewczynie mej
piosenkę tę:

Na prawo most, na lewo most,
a dołem Wisła płynie,
tu rośnie dom, tam rośnie dom,
z godziny na godzinę.
Autobusy czerwienią migają,
zaglądają do okien tramwajom.
Wciąż większy gwar, wciąż więcej nas,
w Warszawie, najmilszym z miast.
Warszawa da się lubić

Trzeba miastu spojrzeć w oczy,
Jak Gieniuchnie swej w oczęta,
Już tej chwili, tej uroczej
się nie zapomni, się zapamięta.

Warszawa da się lubić,
Warszawa da się lubić,
Tutaj szczęście można znaleźć,
Tutaj serce można zgubić.
Wiadoma rzecz, stolica
I każde słowo zbędnem.
I w ogóle i w szczególe
I pod każdem innym względem.

Z nią się nawet podobnież
Miasto paryż równać nie ma prawa,
Bo faktycznie wiadomo, „pardą”,
Lecz nie ma, nie ma,
Jak Warszawa!
Warszawa da się lubić,
Warszawa da się lubić,
Tutaj szczęście można znaleźć,
Tutaj serce można zgubić.

Kto odmienne rzuci zdanie,
Też spokojna nasza głowa!
Mamy na to zapytanie:
Panie szanowny, po co ta mowa?

Warszawa da się lubić…

 

Marsz Mokotowa

Nie grają nam surmy bojowe
ni werble do szturmu nie warczą
nam przecież te noce sierpniowe
i prężne ramiona wystarczą!
Niech płynie piosenka z barykad
wśród ulic, zaułków ogrodów
z chłopcami niech idzie na wypad
pod rękę przez cały Mokotów!

Ten pierwszy marsz, ma dziwną moc
tak w piersi gra, aż braknie tchu
czy słońca żar, czy chłodna noc
prowadzi nas pod ogniem z luf
Ten pierwszy marsz to właśnie zew
niech brzmi i trwa przy huku dział
batalion gdzieś rozpoczął szturm
spłynęła łza i pierwszy strzał.

Niech wiatr ją poniesie do miasta
jak żagiew płonącą i krwawą
niech w górze zawiśnie na gwiazdach
czy słyszysz, płonąca Warszawo?
Niech zabrzmi w ulicach znajomych
w Alejach, gdzie bzy już nie kwitną
gdzie w twierdze zmieniły się domy
gdzie serca w zapale nie stygną!

Ten pierwszy marsz…
Ten pierwszy marsz niech dzień po dniu
w poszumie drzew i w sercach drży
bez wielkich słów i zbędnych skarg
to nasza krew i czyjeś łzy!
Pójdę na Stare Miasto

Pójdę na Stare Miasto, nie byłam tam od wczoraj,
nie mogłabym w nocy zasnąć, gdybym nie poszła dziś.
Widzę domy w kolorach, jak się wznoszą ku gwiazdom,
a latarnie wieczorem każą marzyć i śnić.

Ach, zamieszkać, zamieszkać wysoko
i zapraszać gołębie z obłoków,
z ukochanym wychylić się z okien
na Starówkę, gdzie radość i spokój.
A jeżeli nie mieszkać, to iść
i zobaczyć, jak pięknie tu dziś.

Wszystko tu znam od dziecka i ukochałam wszystko,
na Piwnej, na Zapiecku, na Starym Rynku też…
Gdy w złoceniach zabłysną, domy stare i słynne,
chcę oglądać to blisko, blisko dachów i wież….

Ach, zamieszkać, zamieszkać wysoko…
Lepiej nie pytaj

Błękitny świat marzeń mam
Bo w nim jest oczu twych blask
I całe niebo
Błękitny krąg marzeń mych
To świat warszawskich gwiazd
Jest w nim noc i ty
Nadwiślańskie są mgły
Czyjeś westchnienia
Jest brutalny krzyk
Jest przeboju gwizd
Banału brak

Nie pytaj mnie, czy piękny jest ten świat
Mogłabyś kpiąco się śmiać,
Nie pytaj mnie czy wiele dziewcząt znam
To nas rozdzieli,
Nie pytaj mnie o czym mówić mam
Za dużo na jeden raz
Co chcesz wiedzieć znów
Ach! Nie mów tylu słów
Nie pytaj mnie gdzie kończy się mój świat
Może za szybą może wśród gwiazd

Ty odnalazłaś mój świat
Cień wspomnień w oczach mych bladł
Głupie marzenia
W deszczu zagubił się dzień
Pierwszy niezapomniany dzień
A później miałem już dość
Zasypywałaś mnie wciąż lawiną pytań
Kpin w nich czułem smak
Serca twego rytm
Słyszałem szept

Nie pytaj mnie….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *